Po raz pierwszy byłam w sezonie 2006/2007.
Potem nastąpiła wspaniała seria triumfów, w sumie siedem tytułów Mistrza Polski.
Byłam, wierzyłam, wspierałam, chociaż zdarzały się ciężkie chwile, fronty atmosferyczne, opiniotwórcze skazywanie na pożarcie i zakończenie panowania.
Byłam wciąż.
Byłam w sezonie 2011/2012, gdy po raz pierwszy musiałam przełknąć gorycz porażki na ligowych parkietach. Bolało. Bolał też mecz z Zenitem w Final Four w Łodzi. Bardzo bolał. Ale ciągle byłam.
Także w sezonie 2012/2013, gdy nie brakowało hejterów, a ubywało sezonowców i kibiców sukcesu, a nad bełchatowskie niebo nadciągnęły chmury, gdy było nam źle. Byłam i zawsze wierzyłam.
Byłam w szczęśliwym sezonie 2013/2014, gdy moja ukochana Skra w rytmie argentyńskiego tanga rozbijała wszystkich i wróciła na szczyt w świetle fajerwerków po dowództwem SuperMario, SuperConte, SuperNico, SuperMiguela. W rytmie SuperDrużyny.
Jestem dziś, mimo, że Mateusz wykrakał finał dla Lotosu, Kadziu zawiesza buty na kołku, w Reprezentacji nie ma Mariusza, Winiara, Igły i Gumy, moich muszkieterów, czas leci nieubłaganie i bez nich to już nie będzie to samo, a CEV zabiera nam jedno miejsce w Lidze Mistrzów, mimo iż mamy za sobą rok sukcesów na wszystkich frontach i możemy liczyć już tylko na "dziką kartę", a biorąc poprawkę na czarną serię, która zmienia moje kibicowskie życie w koszmar, nie zostanie nam ona przyznana, że nie wspomnę o pomyśle zakazu cieszenia się po udanej akcji, by skrócić mecze. Czasami wydaje mi się, że to zły siatkarski sen, że zaraz się obudzę i nadal będziemy przed Final Four Ligi Mistrzów, że jeszcze będzie wszystko do wygrania. Niestety, tak się nie stanie. Bo to nie sen. Ani nie moc wyobraźni. To siatkarska rzeczywistość, która postanowiła zagrać na moich nerwach jak na rozstrojonym instrumencie. Kochana Rzeczywistości, hitu z tego grania nie będzie, zapewniam.
Ale jestem dziś. Jutro będę jeszcze mocniej.
W moim kibicowskim sercu Skra Bełchatów.
Zawsze i bez względu na wszystko.
W moim kibicowskim sercu Skra Bełchatów.
Zawsze i bez względu na wszystko.
W finale Plusligi pewnie powinnam kibicować Lotosowi Trefl Gdańsk, ale .. Mój mały finał to rywalizacja bełchatowsko-jastrzębska. Właściwa rozgrywka o tytuł mistrzowski przeminie z wiatrem. Żółto-czarne barwy w moim sercu mają tylko bełchatowski wymiar, a w pasiaku kibicować też nie będę. Niech wygra lepszy. Niech to będzie siatkarskie święto. Niech będzie siatkówka na poziomie Mistrzów Świata. Niech będzie pięć meczy i zacięta rywalizacja. I niech wygra lepszy.
#GoSkra
Wykrakałem czy nie tego nie wiem, choć mi bliższy jest Lotos. Z pewnością nie tak jak Skra jest bliższa Tobie, stąd też nie mam tak emocjonalnego kontaktu. Jakoś nie mogę ulokować swoich "uczuć" w jedną ekipę, bo wszędzie góruje patriotyzm lokalny. Ale przeżyłem też trudne chwile, kiedy nie wiodło się Indykpolowi, ale byłem z nimi na dobre i na złe. Teraz też jestem, choć z tego mojego Olsztyna, z którym miałem sentymenty ostał się tylko Piotrek Hain. No cóż... Pamiętaj jednak, że po burzy przychodzi słońce, a czarna seria kiedyś się skończy. Sport jest brutalny, ale uczy życia, bo w życiu też nie ma lekko i nie zawsze się wygrywa. I dlatego sport jest taki piękny. Bohaterów z siatkarskich boisk zapamiętamy, ale już na naszych oczach rodzą się następni:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę dużo przyjemności z oglądania siatkówki!
Takie to już życie kibica, raz na wozie, raz pod wozem. Ale kibicem się jest, a nie bywa, prawda? Dlatego ze wszystkim świetnie sobie radzimy, nawet jak nasze drużyny zaliczają jakiś słabszy moment. Cóż, zatem czekamy na słońce :)
UsuńBo kibicem się jest, a nie bywa. Mimo rzucanych ze wszystkich stron kłód pod nogi, my dzielnie to przetrwamy. Kibicowskie serce wszystko wytrzyma. Czasem boli, ale mocno kocha. A Skra zawsze wraca. Teraz też wrócimy! Skra się jeszcze nie skończyła :)
OdpowiedzUsuń