poniedziałek, 2 maja 2016

Wkręceni.


Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego czujesz się zachwycony? 
Co sprawia, że Twój organizm produkuje tysiące endorfin? 
W jaki sposób zachwyt przeradza się w uwielbienie, a uwielbienie w miłość?

Znasz ten stan błogiego szczęścia, gdy po całym dniu siadasz w ulubionym fotelu i uspokajasz galopujące myśli kubkiem herbaty i kostką (dobrze, kogo ja oszukuję? Na jednej kostce nigdy się nie kończy) czekolady. Odprężasz się, wyciszasz. Zamykasz oczy. 
W tle Twoja ulubiona muzyka. I myślisz jak to się wszystko zaczęło?

Najpierw młodzieńcze zauroczenie. Ekscytacja. Tyle kolorów i emocji. Tyle ludzi dookoła. Szczęśliwych ludzi robiących show na trybunach. Imponuje Ci to. Zachwyca. Zazdrościsz im, że tam są. Oglądają to cudowne widowisko na żywo, a Ty tylko przed telewizorem. Powoli się wkręcasz, zarażasz spontaniczną radością.  Podoba Ci się ten entuzjazm. Widzisz, że to wyjątkowi ludzie o dobrym sercu. I tak z biegiem czasu każdy następny meczos to Twoje małe święto. Potem pierwszy bilet. Pierwsza szalona podróż. Pierwsze wejście na halę. Pierwsza rywalizacja na żywo. Łzy szczęścia, łzy bólu. Zdecydowanie wolę te pierwsze, bo te drugie niszczą mi życie. Miłość do siatkówki to jednak ciężki kawałek chleba, ale nic co wartościowe, nie jest łatwe.


Mijają lata. Zawodnicy przychodzą, rozkochują i odchodzą, jak to faceci. A Ty trwasz. Pielęgnujesz siatkarskie zauroczenie. I zakochujesz się. Bezwarunkowo i na zawsze. Coraz częściej bierzesz udział w tym niezwykłym sportowym spektaklu. Meczos z perspektywy hali to Twoje ukochane święto, taka najlepsza na świecie kompilacja Bożego Narodzenia i Dnia Dziecka. Tworzysz wspólnie z kibicami otoczkę tego święta; skaczesz, klaszczesz, śpiewasz, krzyczysz, czarujesz, płaczesz. W pewnym momencie uświadamiasz sobie, że jest coś więcej. To prawdopodobnie punkt, w którym Twoja siatkarska miłość dojrzała. Skupiasz się na ustawieniu, analizujesz rozegranie. Czytasz grę. Wgryzasz się w tort statystyk, chociaż wiesz dobrze, że statystyki nie grają. Serce nadal bije jak szalone na meczu ukochanej drużyny, ale Ty nie jesteś już tą beztroską 9-latką. Siatkówka Cię wychowała, uczyniła swoim dzieckiem. Nauczyła życia we wszystkich jego barwach. I wiesz, że mimo wszystko nie odejdziesz. Bo kto raz siatkówkę pokochał, ten nigdy jej nie zdradzi. Ona zawsze będzie na pierwszym miejscu, niezależnie od tego, ile łez już wycisnęła z Twoich oczu i ile ich jeszcze wyciśnie.






Jak feniks z popiołów.

„This is the end
Hold your breath and count to ten”

Adele, Skyfall


Lubię pisać patetycznie o rzeczach z pozoru niepatetycznych. Bawić się słowami, budować obrazy, oddziaływać na świat wszystkimi zmysłami. Jestem trochę niepraktyczna w tym swoim umiłowaniu hiperbolizacji, która miejscami ociera się o sacrum. Więc dziś nieco inaczej, z perspektywy sezonu niekompletnego  kibica niedzielnego – z konieczności. Subiektywnie. Bardzo. I ze snajperskim uczuciem.

Widziałam analogię. Naprawdę. I to ogromną. Analogię, która malowała na moich ustach szeroki uśmiech. Analogię, która nie pozwalała widzieć jak cudowna jest Zaksa, bo patrząc na ich zapierającą dech w piersiach siatkówkę widziałam nie kogo innego jak moją Skrę. Tak. Skrę. Mistrzowską. Tą ukochaną, bez fali nieporozumień i niżu grozy. W pełni słoneczną i opromienioną złotem. Zawadiacką, wysublimowaną, Skrę pełną gracji, kipiącą radością.

Wtedy Facu i Nico. Teraz Ben i Kevin.
Miguel Falasca i Fefe de Giorgi.
Latynoskie tango i francuska karuzela.
Podobało mi się.

Zostawiam statystyki. Nie znam się na liczbach, a w naszym siatkarskim środowisku są miliardy ekspertów bardziej eksperckich ode mnie. Podsumują, wyliczą, ocenią.

A ja? Ja miałam ciężki sezon. Skra z Pucharem, szatniową aferą, stołem z powyłamywanymi nogami, bez Ligii Mistrzów i złota krajowego podwórka. Nawet bez finału. Znów gdzieś nam się pogubiły marzenia w morzu gwiazd. Ale Miłoszowskie TO dopiero się zacznie. Karuzela transferowa właśnie ruszyła. Nie fascynuje mnie jak Białoszewskiego ta karuzela. Napawa grozą. Jak co roku trzeba będzie składać serce na nowo ..

A finał?
Jednostronny. Zaksa wygrywała jak chciała, gdzie chciała, kiedy chciała i z kim chciała. Pewni siebie, radośni, przyjemnością z gry i bycia razem na boisku niesieni jak na siatkarskich skrzydłach. Skupieni na celu, triumfujący. Zaksa grała na maksa, z głębi serca i umiejętności. Składam pokłony, podziwiam. Majstersztyk!

Jednostronna też rywalizacja o trzecie miejsce. Emocji jak na grzybach w tych play offach. A co by się działo, gdyby w finale mierzyła się Skra i Zaksa, dwie najlepsze obecnie polskie drużyny? Gromobicie siły, kunszt techniki, wysublimowane rozegrania, efektowne obrony, samba na trybunach a na boisku walka o każdy punkcik, spektakl godny Oskara.

Tak, mam jak to Asia słusznie zauważyła <bóldupy> (pożyczyłam, bo strasznie mi się to określenie podoba, szydercze do granic, prześmiewcze aż miło, a mam wrażenie, że gdyby odrzucić barwy klubowe na bok i spojrzeć trzeźwym okiem na sytuację, to wszyscy przyznaliby nam rację bezsensu systemu) . Pozostaje mieć nadzieję, że system rozgrywek w obecnej formie pozostanie, bo, naprawdę, jest najlepszy ze wszystkich dotychczasowych i najbardziej sprawiedliwy, z jednym tylko malutkim wyjątkiem – do finału, przy równej liczbie punktów, awansuje zespół, który ma na koncie więcej zwycięstw, jeśli i ta liczba jest taka sama (przewrotna ta matematyka!) wówczas rozpatrywany będzie stosunek setów.

Moja kochana Skro, łatwo nie będzie, ale ..

„Nic w świecie nie jest warte, żeby człowiek odwrócił się od tego, co kocha”
- doktor Rieux, Dżuma

Amen.


1 komentarz:

  1. Ahh... Jak mi brakowało Twoich wpisów! Taki prawdziwych, prosto z serca, z dużą dawką emocji i genialnych porównań. Blogosfera potrzebuje takich ludzi! <3

    Ostatni cytat G-E-N-I-A-L-N-Y. Wiele się w siatkarskim świecie dzieje, różne zawirowania mają miejsce w naszej Skrze, ale każda łza czy nutka rozczarowania jest niczym w porównaniu z ogromną radością, jaką potrafi sprawić Skra. Nie będzie łatwo, ale będzie warto... #GoSkra!

    OdpowiedzUsuń