Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego czujesz się zachwycony?
Co sprawia, że Twój organizm produkuje tysiące endorfin?
W jaki sposób zachwyt
przeradza się w uwielbienie, a uwielbienie w miłość?
Znasz ten stan błogiego szczęścia, gdy po całym dniu siadasz
w ulubionym fotelu i uspokajasz galopujące myśli kubkiem herbaty i kostką
(dobrze, kogo ja oszukuję? Na jednej kostce nigdy się nie kończy) czekolady.
Odprężasz się, wyciszasz. Zamykasz oczy.
W tle Twoja ulubiona muzyka. I myślisz
jak to się wszystko zaczęło?
Najpierw młodzieńcze zauroczenie. Ekscytacja. Tyle kolorów i
emocji. Tyle ludzi dookoła. Szczęśliwych ludzi robiących show na trybunach.
Imponuje Ci to. Zachwyca. Zazdrościsz im, że tam są. Oglądają to cudowne
widowisko na żywo, a Ty tylko przed telewizorem. Powoli się wkręcasz, zarażasz
spontaniczną radością. Podoba Ci się ten
entuzjazm. Widzisz, że to wyjątkowi ludzie o dobrym sercu. I tak z biegiem
czasu każdy następny meczos to Twoje małe święto. Potem pierwszy bilet.
Pierwsza szalona podróż. Pierwsze wejście na halę. Pierwsza rywalizacja na
żywo. Łzy szczęścia, łzy bólu. Zdecydowanie wolę te pierwsze, bo te drugie
niszczą mi życie. Miłość do siatkówki to jednak ciężki kawałek chleba, ale nic
co wartościowe, nie jest łatwe.
Mijają lata. Zawodnicy przychodzą, rozkochują i odchodzą,
jak to faceci. A Ty trwasz. Pielęgnujesz siatkarskie zauroczenie. I zakochujesz
się. Bezwarunkowo i na zawsze. Coraz częściej bierzesz udział w tym niezwykłym
sportowym spektaklu. Meczos z perspektywy hali to Twoje ukochane święto, taka
najlepsza na świecie kompilacja Bożego Narodzenia i Dnia Dziecka. Tworzysz
wspólnie z kibicami otoczkę tego święta; skaczesz, klaszczesz, śpiewasz,
krzyczysz, czarujesz, płaczesz. W pewnym momencie uświadamiasz sobie, że jest
coś więcej. To prawdopodobnie punkt, w którym Twoja siatkarska miłość dojrzała.
Skupiasz się na ustawieniu, analizujesz rozegranie. Czytasz grę. Wgryzasz się w
tort statystyk, chociaż wiesz dobrze, że statystyki nie grają. Serce nadal bije
jak szalone na meczu ukochanej drużyny, ale Ty nie jesteś już tą beztroską
9-latką. Siatkówka Cię wychowała, uczyniła swoim dzieckiem. Nauczyła życia we
wszystkich jego barwach. I wiesz, że mimo wszystko nie odejdziesz. Bo kto raz
siatkówkę pokochał, ten nigdy jej nie zdradzi. Ona zawsze będzie na pierwszym
miejscu, niezależnie od tego, ile łez już wycisnęła z Twoich oczu i ile ich
jeszcze wyciśnie.
Jak feniks z popiołów.
„This is the end
Hold your breath and count to ten”
Adele, Skyfall
Lubię pisać patetycznie o rzeczach z pozoru
niepatetycznych. Bawić się słowami, budować obrazy, oddziaływać na świat
wszystkimi zmysłami. Jestem trochę niepraktyczna w tym swoim umiłowaniu
hiperbolizacji, która miejscami ociera się o sacrum. Więc dziś nieco inaczej, z
perspektywy sezonu niekompletnego kibica
niedzielnego – z konieczności. Subiektywnie. Bardzo. I ze snajperskim uczuciem.
Widziałam analogię. Naprawdę. I to ogromną.
Analogię, która malowała na moich ustach szeroki uśmiech. Analogię, która nie
pozwalała widzieć jak cudowna jest Zaksa, bo patrząc na ich zapierającą dech w
piersiach siatkówkę widziałam nie kogo innego jak moją Skrę. Tak. Skrę.
Mistrzowską. Tą ukochaną, bez fali nieporozumień i niżu grozy. W pełni
słoneczną i opromienioną złotem. Zawadiacką, wysublimowaną, Skrę pełną gracji,
kipiącą radością.
Wtedy Facu i Nico. Teraz Ben i Kevin.
Miguel Falasca i Fefe de Giorgi.
Latynoskie tango i francuska karuzela.
Podobało mi się.
Zostawiam statystyki. Nie znam się na liczbach, a
w naszym siatkarskim środowisku są miliardy ekspertów bardziej eksperckich ode
mnie. Podsumują, wyliczą, ocenią.
A ja? Ja miałam ciężki sezon. Skra z Pucharem, szatniową
aferą, stołem z powyłamywanymi nogami, bez Ligii Mistrzów i złota krajowego
podwórka. Nawet bez finału. Znów gdzieś nam się pogubiły marzenia w morzu
gwiazd. Ale Miłoszowskie TO dopiero się zacznie. Karuzela transferowa właśnie
ruszyła. Nie fascynuje mnie jak Białoszewskiego ta karuzela. Napawa grozą. Jak
co roku trzeba będzie składać serce na nowo ..
A finał?
Jednostronny. Zaksa wygrywała jak chciała, gdzie
chciała, kiedy chciała i z kim chciała. Pewni siebie, radośni, przyjemnością z
gry i bycia razem na boisku niesieni jak na siatkarskich skrzydłach. Skupieni
na celu, triumfujący. Zaksa grała na maksa, z głębi serca i umiejętności.
Składam pokłony, podziwiam. Majstersztyk!
Jednostronna też rywalizacja o trzecie miejsce.
Emocji jak na grzybach w tych play offach. A co by się działo, gdyby w finale
mierzyła się Skra i Zaksa, dwie najlepsze obecnie polskie drużyny? Gromobicie
siły, kunszt techniki, wysublimowane rozegrania, efektowne obrony, samba na
trybunach a na boisku walka o każdy punkcik, spektakl godny Oskara.
Tak, mam jak to Asia słusznie zauważyła
<bóldupy> (pożyczyłam, bo strasznie mi się to określenie podoba,
szydercze do granic, prześmiewcze aż miło, a mam wrażenie, że gdyby odrzucić
barwy klubowe na bok i spojrzeć trzeźwym okiem na sytuację, to wszyscy
przyznaliby nam rację bezsensu systemu) . Pozostaje mieć nadzieję, że system
rozgrywek w obecnej formie pozostanie, bo, naprawdę, jest najlepszy ze
wszystkich dotychczasowych i najbardziej sprawiedliwy, z jednym tylko malutkim
wyjątkiem – do finału, przy równej liczbie punktów, awansuje zespół, który ma
na koncie więcej zwycięstw, jeśli i ta liczba jest taka sama (przewrotna ta
matematyka!) wówczas rozpatrywany będzie stosunek setów.
Moja kochana Skro, łatwo nie będzie, ale ..
„Nic
w świecie nie jest warte, żeby człowiek odwrócił się od tego, co kocha”
-
doktor Rieux, Dżuma
Amen.
Ahh... Jak mi brakowało Twoich wpisów! Taki prawdziwych, prosto z serca, z dużą dawką emocji i genialnych porównań. Blogosfera potrzebuje takich ludzi! <3
OdpowiedzUsuńOstatni cytat G-E-N-I-A-L-N-Y. Wiele się w siatkarskim świecie dzieje, różne zawirowania mają miejsce w naszej Skrze, ale każda łza czy nutka rozczarowania jest niczym w porównaniu z ogromną radością, jaką potrafi sprawić Skra. Nie będzie łatwo, ale będzie warto... #GoSkra!