Zaczęło się jak zawsze spontanicznie! ;)
Myślałam nad tym wyjazdem od bardzo, bardzo, bardzo dawna.
Namawiałam Martynkę, ale bezskutecznie, bo jak wiadomo, przyszli studenci teraz
pracują, problemy z grafikiem, kiedy by tu wziąć wolne i jakby do tej Łodzi
pojechać. Gdy już porzuciłam wszelką nadzieję, mama zażartowała, żeby zadzwonić
do mojej kuzynki Magdy, czternastoletniej kibicki po uszy zakochanej w
siatkówce (i sporcie ogólnie). Zaczęłam rozważać ten pomysł, a na drugi dzień
wieczorem zadzwoniła ciocia, mama Magdy, z zapytaniem, czy przypadkiem nie jadę
na meczos i nie chciałabym zostać nianią .. Jak widzicie, moi drodzy
czytelnicy, marzenia naprawdę się spełniają :D
Wybieranie dnia, ogarnianie sektoru (jak dobrze wiecie,
KOCHAM sektor G i tylko tam kupuję bilety, dlatego namawiałam Magdę na właśnie
tą opcję, a że, nie chwaląc się, jestem urodzoną negocjatorką, udało mi się bez
trudu ;) ), sprawdzanie pociągu i … telefon z pracy! W poniedziałek na 9. Szok
i niedowierzanie, bo i w tej sprawie porzuciłam wszelkie nadzieje. I tak oto,
moi drodzy czytelnicy, spełniło się kolejne marzenie. Można? Można! :D
Bilety? Są!
Koszulka z najlepszą 10 na świecie? Jest!
Głowa wypełniona pomysłami i serce pełne niepohamowanej,
krejzolskiej radości? (nowe/stare ulubione słowo) Raczej nie inaczej!
W Łodzi byłyśmy coś koło 13, z dworca odebrali nas wujek i
Piotrek – prywatnie mój kuzyn, a brat Magdy. Zjedliśmy pyszny obiad,
zregenerowaliśmy siły i ruszyliśmy tramwajem pod halę.
Jeśli miałabym
zdefiniować „wsteczne odliczanie” to chyba właśnie jazda łódzkim tramwajem
najpełniej je oddaje; nie potrafiłam skupić się na niczym, poza myśleniem o
wejściu na halę, o tej atmosferze i ludziach, których tam zobaczę. Niesamowite
uczucie, za którym tak tęskniłam!
Na hali byliśmy prawie pierwsi, a z nieskrywanym smutkiem
musiałam stwierdzić, że i po nas zjawiło się niewiele osób. Co prawda nasz
sektor był prawie pełny (sektor G rządzi, mówiłam!), to po drugiej stronie sali
prawdziwe pustki. Jak nie trudno się domyśleć, wspieraliśmy Argentynę całym serduchem
i przynieśliśmy jej szczęście! Chłopaki pokonali Rosjan 3:0 i sprawili nam
prawdziwą niespodziewaną niespodziewankę ;) Moje kibicowskie serce pierwszy raz
od dawna eksplodowało krejzolską radością!
Prawdziwe święto rozpoczęło się około godziny 19. Atlas
Arena powoli się wypełniała i świeciła biało-czerwonym blaskiem. Wybrałam się
więc pod bandy i zamieniłam w fotoreporterkę.
Rozgrzewka to coś, co kocham najbardziej. Wtedy czuję, że
hala prawdziwie zaczyna oddychać meczowym powietrzem. Kibice leniwie wylewają
się na trybuny niczym biało-czerwona lawa, a ja jestem pierwsza; widzę ich
wszystkich i wiem, że za chwilkę połączymy siły w biało-czerwonym dopingu.
Pojawiają się siatkarze; Marek Magiera wtajemnicza nas w tajniki kibicowskiej
magii, a ja obserwuję rozruch. Na jego podstawie już wiem, kto jak się w danym
dniu czuje i jakie obyczaje panują w danej ekipie, poznaję zespół z innej niż
meczowa perspektywy i snuję domysły na temat charakteru danej drużyny. To moja
godzina; jestem tylko ja i teamy tam na płycie boiska :)
Jeśli do tej pory myślałam, że kocham Francuzów, to grubo
się myliłam! Już sobie wyobrażam, jak z wypiekami na twarzach i włosami stojącymi
dęba wietrzycie sensację, ale niestety, moi drodzy czytelnicy, tym razem Was
rozczaruję. Dopiero teraz wiem, co to znaczy miłość do nich! Tak pozytywnie
naładowanej drużyny ze świecą szukać. Team spirit do wielokrotnej potęgi, razem
już od rozgrzewki, z uśmiechami na ustach szykują się do kolejnej batalii i
cieszą swoją obecnością, zarażając tą dawka pozytywnej energii wszystkich
dookoła.
#teamyavbou
A za co kocham polską siatkówkę? Za to, że jest, po prostu,
niesamowita. A skoro mowa jest źródłem nieporozumień, to oddaję głos tym,
którzy byli razem ze mną w Atlas Arenie. Ten klimat, te emocje, ci ludzie … To
trzeba przeżyć na własnej skórze!
Przegraliśmy, to fakt. Ale zrobiliśmy to razem, bo jesteśmy
wielką siatkarską rodziną. A mojej radości, rzecz tak prozaiczna jak wynik, nie
była w stanie zmącić. Bawiłam się CUDOWNIE! Miło było wrócić do domu :)
Nie martwię się o naszych siatkarzy, nie z takich tarapatów
wychodzili. Liga Światowa w tym roku to trochę takie wakacje; bez presji wyniku
i obaw o awans do finału. Forma ma przyjść na Igrzyska i ja głęboko wierzę, że
właśnie tak się stanie. Nasi trenerzy mają nosa, nasi siatkarze charakter, a
my? My jesteśmy najlepszymi kibicami na świecie! Dumni po zwycięstwie i wierni
po porażce. Bo jak wyczytałam w Dżumie, nic w świecie nie jest warte, żeby
człowiek odwrócił się od tego, co kocha.
#teamPoland
z dedykacją dla Asi :*
Dziękuję Madzi i Piotrkowi za super łódzki dzień
(pozdrawiamy cheerleaderki, prawda, kuzynie? hahaha) a wujkowi za budującą
gościnność. Zmęczona, po zaledwie trzech godzinach snu, wsiadłam do porannego
pociągu relacji Łódź Kaliska – Kalisz i wróciłam do domciu, by zdążyć na 9 do
pracy, stąd to opóźnienie z relacją.
burżuazyjny ten pociąg mi się trafił :D
To była kolejna krejzolska przygoda, i jak
zawsze - warto było!
PS : Blogger zepsuł mi jakość filmików, jak to się mówi, nie można mieć wszystkiego :(